Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/61

Ta strona została przepisana.

Ten zbój na pewno nie przyniesie nam strawy... Pan jest osobą tęgą, to starczy sobie pan na dłużej, lecz ze mną będzie gorzej, bom suchy niby patyk...
— Ee, takie żarty!
— Ot, pokpiwam sobie, bo co mam robić, płakać? Psiakrew! — zaklął ze złością — tchórzem nie jestem i lubię mocną, pełną wysiłku grę, jednak ten dziki wampir wziął nas na kawał jak się patrzy! Widać, że on w tych lochach jest jak u siebie w domu. Proszę, posiada nawet takie kunsztowne drzwi! Prawdopodobnie może on nawet mieszka tutaj z tą tajemniczą „białą panią“?
Przodownik, jakby tego nie słyszał, rzucił realniejszą uwagę:
— Trzeba było jednakże udać się w lewy chodnik...
— Ha! Któż to przewidział? Zresztą i w lewym jest taka sama bramka, jakich chyba używają w piekielnych korytarzach. Słowo daję, na wszystko byłem gotów, przypuszczałem najgorsze niespodzianki, pogoń, czy walkę wręcz, lecz aby nas tak zamknąć, tak wziąć na kawał, to przechodzi pojęcie! Kto mógł pomyśleć, że te nędzne ruiny posiadają dotychczas podobne czarcie wrota? Faktycznie, w głowie mi się nie mieści!
— Trudno, jednak coś radźmy, bo przecież chyba nie damy się zagłodzić — szepnął głucho przodownik.