Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/62

Ta strona została przepisana.

— Ano to radźmy... Wobec tego powróćmy jeszcze do tamtej barykady, może będzie łatwiejsza do odwalenia.
Wrócili, raz jeszcze oglądając po drodze ściany oraz sklepienie, czy przypadkowo nie czeka na nich jaka nowa niebezpieczna przynęta. Mając aż taki dowód podstępu tajemniczego zbója, należało obecnie mieć się na każdym kroku na baczności. Aliści mury nic zgoła nie zdradzały — słowem, tworzyły jednolitą caliznę, jeden ceglany, pleśnią okryty masyw.
Okazało się wkrótce, że zawalone przejście trwa niewzruszenie, jakby wprost cała góra rumowiska runęła na to miejsce. Nie było mowy, aby poruszyć choćby jednym kamieniem, gdyż tak potężny ciężar je przygniatał.
Wyraz twarzy ajenta spoważniał teraz na ten widok, a nawet pies, jakby zrozumiał wreszcie co się stało, zaskomlił bojaźliwie.
— Żart żartem — wyrzekł po chwili ajent — ale jesteśmy w takiej klatce, z której nie wychodzi się tak łatwo, jeśli w ogóle nie jest to żywy grób... — Widząc jednakże, jak przodownik truchleje coraz bardziej, oraz będąc z natury skłonnym do ironicznych uwag choćby z samego siebie, uśmiechnął się bladawo. — Nie ma innego wyjścia, jak tłuc łbami o mur... Czasu mamy aż nadto, bowiem komisarz, nie wiedząc, co się stało, długo się będzie zastanawiał, zanim wyśle ratunek. Po prostu będzie czekał i czekał.