Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/63

Ta strona została przepisana.

— Cicho! — szepnął nagle przodownik, kładąc palce na ustach.
Coś, jakby kroki przytłumione dały się słyszeć na powierzchni sklepienia.
Z bijącymi sercami wsłuchano się w te tajemnicze szmery. Po chwilce odczuto dość wyraźnie stąpanie ludzkich nóg. Chód ten słyszano tuż nad sobą, jak gdyby po pułapie, który tworzył grube sklepienie lochu. Absolutnie odgłosy owe nie mogły dochodzić kędyś z powierzchni wysokiego kopca „Grodziska“, lecz tylko wewnątrz musiały mieć przyczynę. Nie ulegało przeto wątpliwości, że ponad tym sklepieniem znajduje się również jakowyś korytarzyk, wiodący do mechanizmu owych kamiennych drzwi, opuszczających się do dolnego chodnika.
Po upływie może dwu minut echa kroków poczęły cichnąć, jakby się oddalały, wreszcie zgłuchły zupełnie.
Ajent wraz z przodownikiem nie dowierzali jednak owej ciszy i stale oświetlali sklepienie ponad sobą, czy przypadkowo zemsta zbója nie gotuje im znowu jakiej czartowskiej niespodzianki. Patrzono z natężeniem, czy się nie poruszy gdzie cegła lub wmurowany w ścianę kamień i czy w otworze nie zachichocze ironiczny głos potwornego draba. Jednak nic nie zakłóciło ciszy, iż się zdawało, że wszystko, oprócz głośnego bicia serc, zamarło i zastygło w niezmąconą głuszę.
— Odszedł — ozwał się wreszcie ajent. — Widocznie upewnił się piekielnik, że oba wyjścia za-