Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/64

Ta strona została przepisana.

mknięte są na amen i poszedł na śniadanie do swojej „białej pani“.
— E, pan tylko żartuje, podczas gdy sprawa jest więcej jak poważna — odrzekł nadąsany przodownik.
— Właśnie, że nie żartuję! Kto tak jak ten wcielony diabeł zna te podziemia, kto umie władać taką czarcią zasuwą, jak owe drzwi ważące ze trzy tonny, kto tu się czuje jak pan u siebie w domu, a wreszcie od lat kilku napada i morduje bezkarnie to chyba przyzna pan, że może być z duchami w jak najlepszej przyjaźni... Powiedz pan sam, czy nie?
Przodownik nic nie odrzekł, gdyż coraz bardziej czuł się bezradnym i przygnębionym położeniem bez wyjścia. Do tego denerwował go stale półżartobliwy głos ajenta, jak gdyby nie rozumiał, że właśnie tego doświadczonego wywiadowcę ogarniała wprost wściekłość, iż dał się złowić w matnię i dlatego szukał upustu w ironii i drwinach.
— Zabrakło panu odpowiedzi? — zapytał znowu nie zrażony milczeniem. — Oczywiście, bo na tym wszystkim chyba czart jeden się wyznaje. Słuchaj pan dalej: te zamkowe ruiny znajdują się w pańskim rejonie, są niemal pod samym nosem posterunku — i nic pan o tym, co się w tych lochach mieści, nie wiedział ani słowa....Takie to dziwne!
— Bo nikt do tych lochów nie wchodził i całe to „Grodzisko“ nie obchodziło mnie zupełnie,