Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/65

Ta strona została przepisana.

tym bardziej, że nikt i nigdy nie szukał tam kryjówki. Strachy, bajki, legendy, brałem za zwykłą fantazję prostaków, a skarbów również nie pragnąłem poszukiwać w podziemiach. Zresztą pełnię tu służbę dopiero od miesiąca — usprawiedliwiał się przodownik.
— Mniejsza już o to, to tylko mnie uderza, że nikt się nie pokwapił zajrzeć tu głębiej i że obchodzono to wzgórze jak zagazowane i naprawdę pełne upiorów... Widzimy teraz, że nie jest ono tylko zewnętrzną kupą gruzów, sterczących resztkami baszt i murów, lecz że tu zbrodniarz ma zapewne stałą swoją kwaterę w okresie krwawych, zagadkowych napadów i że z tymi lochami coś niechybnie go łączy. W każdym razie nie ukrył się tu przypadkowo, ale uczynił to celowo, ażeby zakpić z policji i wciągnąć ją w zasadzkę. Nie zdaję sobie sprawy, co myśli dalej z nami zrobić, może poczeka jeszcze na pozostałą resztę z komisarzem na czele, ale to wiem na pewno, że mamy do czynienia z niezwykle groźnym przeciwnikiem i że wyswobodzenie nasze będzie niezmiernie trudne, jeśli w ogóle ten piekielnik nie myśli nas zagłodzić, potorturować po swojemu, albo nie zadusić jakimś gazem... Przecież i to możliwe!
Po ciele przodownika przeszedł lodowy dreszcz. Co prawda, nie był człowiekiem aż tak dalece bojaźliwym, jakby się zdawać mogło, tylko stale wspomnienie żony i trojga małych dzieci tak go rozpacznie nastrajało.
— Nie ma co stać bezczynnie, ale trzeba coś