Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/67

Ta strona została przepisana.

nym zaduchu. Wobec tego siadajmy, a co ważniejsze, oszczędzajmy na świetle. Kto wie, może bardziej się przydać, aby po ciemku nie żegnać się ze światem.
Gasząc latarkę, spoczęli na zwilgotniałej ziemi i poczęli wzajemnie udzielać sobie różnych uwag. Bądź co bądź, sprawa pomimo wszystko przedstawiała się groźnie i nie mogła rokować rychłego uwolnienia. Jeśliby bowiem nie zdołano podźwignąć drzwi ku górze, należało wyszukać odpowiednie kilofy i wykuć w bloku otwór, co razem wziąwszy, wymagało wiele godzin zachodu i utrudnionej pracy.
Można było tak myśleć, gdyby wszystko szło przypuszczalnym torem, lecz nuż rafinowany zbrodniarz przeszkodzi tym zamiarom?
Wszakże zamykając ich tutaj, przewidział chyba wszystko i zabezpieczył należycie złowionych więźniów, jak i własną tajemniczą osobę.
Upłynęło około pół godziny, lecz spodziewana pomoc jakoś nie nadchodziła. Zdecydowano się zatem na drugi wystrzał, tym razem z karabinu, aby wywołać jeszcze głośniejsze echo. Lochy, zamamrotały znowu zgmatwanymi głosami i uciszyło się grobowo.
Zniecierpliwienie więźniów wzrastało z każdą chwilą. Pomoc, jeśli zrozumiała te strzały, winna była już nadejść. Każda minuta jęła się teraz przedłużać w nieskończoność i myśli jeńców nastrajać coraz czarniej.
— Licho nadało! — odezwał się przodownik. —