Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/69

Ta strona została przepisana.

Przodownik milczał, po czym i ajent zamilkł. Pies tylko wciąż się o coś dopytywał skomleniem, lecz nikt nie miał ochoty wdawać się z nim w rozmowę.
Słaby dopływ powietrza czynił tę i tak już ciężką atmosferę jeszcze bardziej nieznośną. Można było przypuszczać, że wreszcie nie starczy tlenu dla ludzi oraz psa i że śmierć wcześniej się pojawi, niż się to mogło zdawać.
— Dlaczego pan tak sapie? — przerwał ciężkie milczenie wywiadowca.
— To pan nie czuje, że tu coraz trudniej oddychać? My się tu przecież udusimy!
— Nic nam innego nie zostaje, jak oddychać oszczędnie... jedynie nosem...
Przodownik przygryzł wargi, podczas gdy wywiadowca zapalił papierosa.
Po jakimś czasie spojrzano na zegarek: upłynęła godzina od pierwszego wystrzału. Bezwarunkowo pomoc winna była już nadejść! Czyżby nie usłyszano echa? A może u wylotu nad Wisłą, piekielnik będąc pewny, że ubezwładnił pogoń — wpadł w ręce wartownika? Bo skąd mógł wiedzieć, że obława na niego jest liczniejsza i że oba wyloty lochów są uważnie strzeżone?
Podobne myśli jęły nachodzić wywiadowcę, lecz równocześnie coraz większe zwątpienie przygniatało mu serce.
Naraz, gdy już bezradnie gubiono się w najsprzeczniejszych domysłach, grobowa cisza lochów jakby się ożywiła.