Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/70

Ta strona została przepisana.

Zaświecono latarkę i przyłożono uszy do zimnych ścian chodnika. Słuchano z natężeniem, wprost całą duszą.
Jakoż istotnie, nie było to złudzenie, lecz oddalony szmer, jakby stąpanie ludzkich nóg.
— Na pewno ktoś się zbliża... tylko pytanie kto? — wyszeptał wywiadowca.
— Ja myślę, że to pomoc... słychać wyraźnie więcej stóp.
Nadsłuchiwali dalej, podczas gdy serca waliły im jak młotem.
— Zda się, że są już tutaj, gdzie się rozwidla chodnik — zauważył uradowany ajent. — Panie, stukaj pan teraz kolbą w tę kamienną zasuwę! Silniej, silniej, bo muszą nas usłyszeć i nie zbaczać na lewo!
Przodownikowi nie trzeba było tego powtarzać kilka razy, gdyż w jednej chwili dorwał się mocno kolbą do tych piekielnych drzwi.
Po chwili ktoś się z drugiej strony zatrzymał.
— Hallo! Czy pan komisarz? — zawołał głośno wywiadowca.
— Niech pan komisarz przyłoży ucho do tej szczeliny pomiędzy murena a tymi drzwiami kamiennymi. Słyszy pan dobrze?
— Słyszę.
— Otóż ten czart wcielony zamknął nas tutaj owym blokiem. Dalsze przejście również odcięte... Wiem jednakowoż, że ponad nami jest jakiś dostęp do mechanizmu owych spuszczanych