Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/72

Ta strona została przepisana.

Wielka postać złoczyńcy wyprężyła się teraz niby cielsko jaszczura po opuszczeniu niewygodnej pieczary, podczas gdy dzikie ślepia patrzały nadal na podnóże „Grodziska“. Z policji nikt tam już nie stał, natomiast czuwała liczna gromada chłopów, uzbrojona w kije i widły. Oczy wszystkich spoglądały w otwór wiodący do podziemi, oczy zawzięte i żądne krwawej pomsty. To samo pewnie musiało być u wylotu nad Wisłą, jednak gęste i wysokie zarośla zasłaniały zupełnie czyhających mścicieli.
Koścista twarz zbrodniarza wykrzywiła się śmiechem, ukazując w szerokich ustach rzadkie, sczerniałe zęby. Wyraz tego cynicznego uśmiechu był wprost ohydny, napiętnowany zwyrodnieniem, odrażający. W ogóle z całej owej postaci biło coś zwierzęcego, coś, co mroziło krew w żyłach i odpychało jak od gada. Budowa ciała była raczej podobna do goryla, niżeli do człowieka. Znamionowały to kabłąkowate bary, z których wyrastały niezwykle długie ręce, wreszcie kształt głowy o małym, zwężającym się czole i szczękach wysuniętych do przodu. Nos płaski, krótki, osadzony nad wargą wypukłą i szeroką, dopełniał podobieństwa tego jak gdyby małpoluda. W każdym razie tajemniczy osobnik przedstawiał typ siłacza, a co ważniejsze — notorycznego, o najniższych instynktach przestępcy i zbrodniarza, jaki spotyka się dość rzadko nawet w najosobliwszych kartotekach nowoczesnej kryminologji. Z jakiej sfery mógł ten człowiek pochodzić — trudno było osądzić,