Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/73

Ta strona została przepisana.

przypuszczało się tylko, że wprost chyba z jak najgorszej meliny, gdzie wszelkie zło pławi się w zbrodni i występku.
Gdyby tego potwora zobaczyć w jakiej miejskiej spelunce, albo w bandyckim gnieździe Chicago czy Paryża, byłoby rzeczą poniekąd zrozumiałą, skąd jednak tu się znalazł i co go od lat kilku przywodzi do Nadbrzezia, do owej cichej, od miast odległej wioski i co go wreszcie łączy z tymi starymi ruinami zamczyska — trudno było odgadnąć. Wszak krew niewinną, jeśli tej tylko pragnął, mógł znaleźć wszędzie, dlaczego zatem wydawał wyrok na ofiary z Nadbrzezia i pieczętował swoje zbrodnie tym tajemniczym znakiem?
Po chwili wciąż uśmiechnięta twarz złoczyńcy podźwignęła się wyżej i równocześnie cielsko wsparło się na kolanach. Teraz oglądał się za siebie i badał przestrzeń, czy wolna do ucieczki. Wstrętne oblicze jeszcze się szerzej uśmiechnęło, — przestrzeń była zupełnie wolna, gdyż wszyscy ludzie czuwali u wejścia do podziemi. Odetchnął z ulgą.
Klęcząc, wdział na siebie płaszcz i do jego kieszeni przełożył browning z marynarki.
Jeszcze raz się obejrzał, po czym wyciągnął się na ziemi i jął ostrożnie, niby wąż, wyczołgiwać się z głogu ku przeciwnej od ludzi spadzistości „Grodziska“.
Gdy minął już zarośla, przykucnął znowu i nakrył głowę sfałdowanym kapturem. Rzecz zro-