Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/74

Ta strona została przepisana.

zumiała, twarz taką należało ukrywać, bo kto raz ją zobaczył, ten już do śmierci nie wygnał jej z pamięci. A te ślepia... te urzekały chyba swe ofiary, jak urzekają straszliwe oczy indyjskiego pytona, albo olbrzymiego pająka.
Zarzuciwszy z kolei na rozłożyste plecy rzemienie złożonego kajaka, ruszył pochyło ku nizinie, porosłej bujnym łanem pszenicy. Jeszcze raz jeden rozejrzał się wokoło, a nie spostrzegłszy żadnej ludzkiej postaci, wpadł w gęste zboża i sunął przez nie zgarbiony przez jakie trzy stajania, po czym, zdyszany, znacznie wolniejszym krokiem zboczył ku nadrzecznym zaroślom. Tu czuł się już bezpieczny, dziko uradowany, że wystrychnął na dudka policyjną obławę, że zwabił ją w zasadzkę, z której tał łatwo nie wydobędzie się na wolność, jeśli w ogóle śmierć jej tam nie nadybie.
Po jakiej pół godzinie na falach Wisły ukazała się łódka i poczęła się raźno poruszać z biegiem rzeki To krwawy wampir opuszczał okolice swojej ostatniej zbrodni, gubiąc za sobą wszelkie ślady i zostawiając pośród ludzi swą nieuchwytną i pełną grozy marę.