Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/77

Ta strona została przepisana.

dzeniem w tej przeklętej aferze. Wchodząc w podziemia zdawało się im wszystkim, że sprawcę lada chwila uchwycą, że żadną miarą już im stąd ujść nie może, że wyciągną stąd trupa, jeśli zbrodniarza nie da się żywcem ująć, a tymczasem zbój igrał z nimi dalej, jakby był pewny, że owe lochy zabezpieczają go całkowicie. Wreszcie któż zgadnie, jakie im przyjdzie zwalczać jeszcze przeszkody i czy z jakowego ukrycia nie powita ich śmiertelna siejba kul?
Podczas gdy wywiadowca ironizował na ten temat, co do rozpaczy doprowadzało przodownika, komisarz z pomocnikiem już odrzucili sporą kupę kamieni i pozlepianych cegieł, nie pojmując zupełnie, jakim sposobem ten piekielnik mógł zatarasować otwór. Oczywiście, można to było zrobić tylko z góry, odwalając potężny kawał muru, wymagało to jednak bardzo długiego czasu, a tego zbrodniarz do tej chwili nie zużył. Jedynie chyba dynamitem mógł rozwalić złom muru ponad wejściem, lecz i to było nie do wiary, albowiem nie słyszano najmniejszego wybuchu.
Przerzucając najrozmaitsze przypuszczenia, pracowano zawzięcie, stopa po stopie posuwając się naprzód. Pewność, że za tą barykadą ukrywa się osaczony i zwyrodniały potwór, dodawała im siły i wzbudzała coraz większą zawziętość.
Upłynęła długa i mozolna godzina. Ze wsi z kilofami nie powrócono do tej pory, widocznie musiały być trudności w wyszukaniu odpowiednich