Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/78

Ta strona została przepisana.

narzędzi. Zniecierpliwienie więźniów wzrastało z każdą godziną, jedynie tylko pies zwinął się w kłębek i najspokojniej zasnął. Ludzie zgromadzeni u podnóża „Grodziska“ posiadali na trawie i czekali wytrwale na wynik długich poszukiwań. Wiadomość, co zbój uczynił z ajentem oraz przodownikiem jeszcze ich bardziej podniecała i napawała zemstą. Zbrodniarz urastał w ich bujnej wyobraźni do rozmiarów już nie okrutnego mordercy, lecz wprost nieludzkiego potwora.
Minuta po minucie wlokła się niby żółw, podczas gdy słońce wzbijało się coraz wyżej na błękitny strop niebios, jasne i obojętne na wszystko, co się wokół „Grodziska“ i w jego wnętrzu dzieje.
Naraz na ręce komisarza posypały się drobniejsze gruzy, co nasunęło przypuszczenie, że rumowisko już się kończy.
Jakoż istotnie po odwaleniu jeszcze kilku niewielkich głazów, oczom policjantów ukazał się podłużny otwór, dość stromo prowadzący ku górze. Oświetlono go dobrze, zachowując największą ostrożność.
Wsparci o mur oczekiwali chwilę, aby wypocząć po ciężkiej pracy i skupić myśli do dalszego działania. Tak teraz miała rozpocząć się ostateczna rozgrywka.
Odetchnąwszy cokolwiek, komisarz pierwszy począł się wspinać do pochylni, posiadającej resztki spróchniałych schodów. Przodownik z bronią gotową do wystrzału posuwał się tuż za nim.