Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/79

Ta strona została przepisana.

Po jakich pięciu metrach otwór kończył się nagle i znowu oczom komisarza ukazała się dość obszerna komora o kamiennym sklepieniu. Zanim wszedł do niej, oświetlił ją uważnie, trzymając równocześnie wyciągnięty rewolwer.
W komorze jednak było pusto.
Jednak nie zrażał się tym wcale, widząc w ścianie komory przedłużenie chodnika. Widocznie zbrodniarz cofał się stale w głąb.
— W tej komorze winna być jakaś dźwignia do tych kamiennych drzwi — zauważył półszeptem. — Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że znajdujemy się obecnie nad zamkniętym chodnikiem. Pan na wszelki wypadek niech pilnuje tego następnego otworu, a ja zorientuję się w owej zagadkowej komorze.
Przodownik, postępując na palcach, wykonał polecenie. Teraz komisarz mógł spokojniej rozglądać się dokoła. Jakoż niemal od razu dostrzegł w murze rodzaj wykutego okienka, a w nim kończynę zerwanego łańcucha, który opadał w dół jak gdyby rynną. Kończyna ta była przewleczona przez grubą i pordzewiałą sztabę, pod którą znów wiodła w murze druga rynna, lecz już poziomo. Na pozór to jakieś urządzenie wydawało się proste, ale zarazem zgoła niezrozumiałe.
Szukając dalej, już za wnęką dalej wiodącego otworu, znaleziono takie same okienko z podobnymi rynnami, lecz tu łańcucha już nie było. Dalsze badania nie dały najmniejszego wyniku