Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/80

Ta strona została przepisana.

i postawiły komisarza wobec niepojętej zagadki. W głowie nie mogło mu się mieścić, ażeby jeden człowiek mógł władać tymi skalnymi drzwiami, chyba, że przepiłował łańcuch, na którym były zawieszone i raz na zawsze opuścił je na dół. Czy jednak łańcuch w tej wilgoci, jaka tu wszędzie panowała, mógł przetrwać tyle wieków? Skąd zbrodniarz wiedział o tych kamiennych drzwiach? Gdzie znajduje się przestrzeń, w której te drzwi wisiały? Czy w głębi tego grubego muru? A może gdzieś powyżej jest rozwiązanie tego tajemniczego mechanizmu?
Dziesiątki pytań huczały w głowie komisarza, lecz stał dalej bezradny.
— To nic, na uwolnienie tamtych jeszcze czas — odezwał się nareszcie — w tej chwili jest najważniejszą rzeczą schwytać tego czarta. Trzeba nacierać dalej! — szepnął ze złością, gotów do bezwzględnego ataku na chyba już w pobliżu znajdującego się zbrodniarza.
Ruszono wolno dalszym chodnikiem, coraz to węższym i stale prowadzącym ku górze. Co kilka kroków spodziewano się znaleźć jakieś odgałęzienie albo kryjówkę zaczajonego piekielnika, jednakże chodnik nie miał wcale rozwidleń i tylko na jego mokrej ziemi znaczyły się wyraźnie ślady niezwykle dużych ludzkich stóp.
— Ślady zupełnie świeże — zauważył komisarz, w którego głosie czuć było silne podniecenie. — Teraz pójdziemy pojedyńczo, bo loch się