Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/82

Ta strona została przepisana.

— Cóżby to było?
Minięto jeszcze jeden zakręt i równocześnie w oczy komisarza uderzyło słoneczne światło... Zdumiał się niepomiernie, bowiem przygotowany był na wszelkie niespodzianki, tylko nie taką, z jaką się spotkał właśnie.
Milcząc, postąpił jeszcze kilka kroków i wsunął głowę w otwór, zarośnięty wokoło wysoką trawą i głogami. Jeszcze jeden wysiłek i znalazł się od razu na powierzchni „Grodziska“. W pierwszej chwili oślepiło go światło i świat otwarty, opromieniony słońcem.
Stał osłupiały, nie widząc nawet jak przodownik wydostaje się z jamy. Ten również zrobił wielkie oczy, jakby sam sobie nie dowierzał i rzeczywistość brał za złudę.
Przez kilka sekund trwało ogłupiałe milczenie. Zdawało się, że wszystkie cielesne władze nagle przestały działać tak w komisarzu, jak i w jego towarzyszu. Świeżo zerwana ziemia nad otworem aż nadto wyświetlała zagadkę. Tędy umknął złoczyńca, sobie tylko wiadomym wyjściem, które pośród tych gąszczy było nakryte darnią i porośnięte trawą.
Pierwszy komisarz przyszedł nieco do siebie.
— Wprost nie do wiary, jak nas ten diabeł wywiódł w pole! — odezwał się bezdźwięcznie.
— Proszę, tędy pełzł po trawie — wskazał