sarza, nie mogąc pojąć żadną miarą, skąd wziął się na „Grodzisku“.
Po chwili wyjaśnił im to sam komisarz, czyniąc ostre wyrzuty, że będąc tutejszymi, nie wiedzieli zupełnie jeszcze o jednym wyjściu, zamaskowanym w głogach.
— Panie konwisorzu, — jakiś chłop się odezwał — myśmy wiedzieli, że jest wejście od Wisły, no i to główne, przy którym czatujemy.
— Któż mógł wybadać, że jest jeszcze jedno pod wierzchołkiem? — rzekł drugi.
— A właśnie jest — przerwał gniewnie komisarz — i ten zbój się ulotnił, żeście go nawet nie spostrzegli! Gdyby nie wasze zapewnienia, byłbym obsadził całą górę wokoło i zbój w tej chwili byłby już w naszych rękach!
Chłopi jakby po części uznali własną winę, to też nikt już ku obronie nie chciał zabierać głosu. Wreszcie z za wylotu „Grodziska“ ukazało się kilku parobków z miejscowym posterunkowym, niosących dwa potężne kilofy, siekiery i oskardy. Długo czekano na ich powrót, zaczem komisarz wydał rozkaz do bezzwłocznej ratunkowej akcji. Ochotników do rozbijania drzwi kamiennych było teraz aż nadto, bowiem każdy, czując obecnie bezpieczeństwo i uzbrojoną policję, pragnął naocznie przyglądać się podziemiom, o których tyle nasłuchał się od dziecka.
Po chwili ośmiu silnych chłopaków z policją na czele udało się do lochu. Reszta gromady
Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/84
Ta strona została przepisana.