Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/85

Ta strona została przepisana.

poczęła się rozchodzić, tak, że pozostali jedynie najciekawsi i ci popuszczali wodze fantazji, której treścią był straszliwy morderca, może mieszkaniec tych strasznych podziemi, a może nawet jaki zły duch, który tylko gdy dokonywał zbrodni, przybierał ludzką postać na siebie.
Upływała godzina za godziną i znacznie było już z południa, kiedy nareszcie wybiegł najsamprzód z lochu pies, a za nim reszta ludzi wydostała się z wnętrza na wytęsknione dzienne światło. Na twarzach wszystkich widać było zmęczenie, zaś stępione kilofy świadczyły najwymowniej, że twarda skała opierała się długo. Wyzwoleni więźniowie aż się zatoczyli od świeżego powietrza i rażących promieni, czego na tyle długich godzin pozbawił ich ten przeklęty piekielnik.
Pomimo jednak ogromnego znużenia, zacięty wywiadowca ruszył zaraz na wierzchołek fatalnego „Grodziska“, nie tyle, aby zobaczyć miejsce ucieczki zbója, lecz aby przy pomocy psa tropić go dalej.
Zapomniał, że mu dokucza głód, że usta wyschły mu z pragnienia, — wściekłość miotała nim jak burza i parła naprzód za złoczyńcą.
Niestety, po godzinie wrócili wszyscy pod „Grodzisko“ bez najmniejszego rezultatu: trop wcielonego diabła wywęszył pies wręcz świetnie, wskazał go przez pszenicę, po tym wiklinę do rzeki i tam nad wodą ślad się urwał. Nie ulegało