Anusia wiązkę kwiatów odłożyła na pościel i w obie dłonie ujęła krzepką rękę Stacha. Gdyby jej siły nie zabrakło, to byłaby z radością przycisnęła do piersi tę oddaną i tak jej wierną rękę, jednakże rana nie pozwalała jeszcze na to. Jęła ją przeto tylko głaskać i pieścić, patrząc mu w oczy całym ogromem swej dziewiczej miłości. O, bo kochała go bezbrzeżnie — nie tylko za to, że był piękny i młody, szlachetny, pracowity, że jej tę miłość przyniosło przeznaczenie, ale najbardziej za jego wierne serce i że ją właśnie wybrał z pośród tylu bogatych dziewcząt, ją biedną sierotę... że sam mając majątek, nie szukał sobie równej i odrzucał wszelkie ponętne swaty, mówiąc otwarcie: „Jedną Anusię mam i jeno z nią mi do ołtarza“... Jakże go zatem było nie miłować całym gorącym sercem, kiedy ta miłość przyszła sama, kiedy się narodziła tak, jak się rodzi wiosna, jak kwiat rozkwita lub się rozjaśnia ranna zorza...
— Stasiu mój złoty — odszepnęła mu słodko — i tyś jest dla mnie słonkiem i... wszystkim! wszystkim! Przecież ja tylko ciebie mam na świecie...
Stach dumał nad czymś chwilę, po czym rzekł z żalem:
— Boże, dlaczego ja we święto nie odprowadziłem cię do domu? Naprawdę, z głowy mi wyjść nie może, żeś poszła sama... Gdyby tak było, byłabyś unikła nieszczęścia, bo ja bym tego zbója na proch roztarł!
Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/91
Ta strona została przepisana.