Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/92

Ta strona została przepisana.

— Stachu, nie masz pojęcia, jaki to potwór... Już mnie coś tknęło, gdym drzwi zastała niezamknięte. Myślę, pewnie złodzieje dostali się do izby, wchodzę co prędzej, rzucam okiem dokoła i co tylko próg przestąpiłam, gdy nagle staje przede mną straszna, zakapturzona postać i za nim miałam czas zakrzyknąć, nóż mi zamigotał w źrenicach, uczułam cios okropny i naraz runęłam na podłogę...
— Matko najświętsza! — wyrwało się z ust Stacha i twarz przybladła mu z przejęcia. — Więc mówisz, — spytał po chwili — że miał na głowie kaptur?
— Tak, twarz miał zakrytą.
— I o nic cię nie pytał, tylko z miejsca ugodził w piersi nożem?
— Tak...
— Wysoki był ten zbój?
— Och, ogromny!
— I nigdyś w polu, albo gdzie indziej nie widziała podobnego człowieka?
— Nigdy, Stasieńku. Ja nie wiem, ale on chyba skądś z daleka i taki, że nie umiem powiedzieć...
Pięść Stacha zacisnęła się gniewnie.
— Żebym miał nogi po kolana uchodzić, tak muszę go odnaleźć! — wyrzekł z zawziętością.
— Stachu, on by cię zabił — lękliwie ozwała się Anusia — to chyba jakiś czart.