Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/95

Ta strona została przepisana.

lę panowało uroczyste milczenie, wreszcie pobożny starzec dźwignął się z klęczek i spoczął znowu na nalepie.
— Sieroto miła — ozwał się do leżącej drżącym z przejęcia głosem. — Bóg cię cudownie uratował! Matko Najświętsza, co to za zbój okropny! I powiadacie, że go mieli w podziemiach tego „Grodziska“ i ten zbrodniarz im uciekł?
— Ano, miał wyjście przykryte ziemią i zarośnięte trawą, sobie tylko wiadome.
— To pewnie świadom tego miejsca?
— Bóg jeden wie, co to jest za piekielnik.
— I miał ze sobą łódkę, taką składaną, którą pod pachę można zabrać i na niej na dół Wisły popłynął...
Dziad się przez chwilę zastanawiał, jak gdyby sobie coś przypominał. Nic jednak nie rzekł co uczepiło mu się myśli, tylko spytał ciekawie:
— Widział kto tego zbója? Jak on wyglądał?
— We święto jak wychodził z tej izby, to go potem widziały dzieci, parobcy w polu. Jest podobno ogromny, w jakowymś białym kitlu i w kapturze na głowie. Anusia ino tyle pamięta, że wyglądał jak potwór, zakryty tym kapturem na twarzy. Przy tym ugodził ją znienacka i zaraz pamięć utraciła...