Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/96

Ta strona została przepisana.

Starzec coś znowu sobie uzmysławiał.
— Mówiłaś, że on nic nie rabuje ino zabija? — spytał po krótkiej przerwie.
— Tak. Opowiadają jednak, że pije pono ciepłą krew każdej swojej ofiary...
— Boże, co to za gad jakowyś! — zdumiał się starzec. — I morduje raz w roku, w same Zielone Święta...
W głowie nie mogło mu się pomieścić, co to za diabeł w ludzkim ciele i czy naprawdę może być taki zwyrodnialec, który jak dzikie zwierzę syciłby się krwią ludzką. Mimo, choć od lat wielu wędrował ze wsi do wsi, choć przeszedł wzdłuż i wszerz bez mała całą Polskę, choć przeżył, widział i słyszał wiele w owym szerokim świecie, ale o takich zbrodniach, jakie już po raz czwarty zdarzyły się w Nadbrzeziu, jeszcze nigdy nie słyszał.
Wciąż nad czymś medytując, otworzył znowu torbę i wyjął z niej ostrożnie w szmatki poobwijaną flaszkę.
— Mam tu cudowną wodę z Częstochowy... Nie ma słabości, która by się oparła tej wodzie ze źródełka Matki Boskiej... Podaj garnuszek — zwrócił się do stojącej dziewczyny — i daj się napić chorej. Ranę także nią obmyj. Zobaczycie niedługo, jaka pomoc święta jest w tej wodzie...
Siostra Stacha pytająco spojrzała na Anusię.