Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/97

Ta strona została przepisana.

— Zosiu, ja chcę, daj mi tej wody — wyszeptała w odpowiedzi Anusia. Poznać było po oczach i owej gotowości, jak ta dziewczyna szuka ratunku, jak ogromnie pragnie żyć.
Zosia bezzwłocznie wykonała zlecenie, dając się napić przyjaciółce i zwilżając jej ranę.
Chora, wprawdzie od rana czująca się już lepiej, teraz się zdało jeszcze znaczniej pokrzepiona, jak gdyby wiara w częstochowską studzienkę, z której zaczerpnięto tej wody, wpłynęła jej w przebite nożem piersi łagodzącym balsamem.
Dobre i jak bławaty modre oczy jeszcze się bardziej rozjaśniły, kiedy po chwili wszedł do izby smukły, zarumieniony pracą Stach. Znalazłszy się za progiem, spojrzał niechętnie na żebraka, jako zbytecznego natręta w czasie, kiedy stan chorej wymagał bezwzględnego spookju, ale Anusia nim zdołał coś wyrzeknąć, pogroziła mu dłonią.
— Stasiu — szepnęła cicho — ten dziadek idzie z Częstochowy i dał mi wody z cudownego źródełka... Powiadam ci, dopiero się napiłam i tak mi już ulżyło...
Smutne i pełne troski oczy Stacha rozpogodziły się od razu.
— Naprawdę? — spytał, siadając na krawędzi.
Anusia potaknęła radośnie.