Strona:Paweł Staśko - Hetera.djvu/38

Ta strona została przepisana.

szukiwaniu, ale zabawy tej miała zamało jeszcze. Teraz dopiero uciecha wchodziła w stadyum pełniejsze, więcej zajmujące, dosytniejsze.
— Kiedyż pan odczuł po raz pierwszy rozkosz i słodycz tej rzeczywistości? — zapytała, patrząc nań mile.
— Kiedy? Takich momentów, panno Olgo, uchwycić się nie da. To rozkwita w człowieku ewolucyjnie, na pozór niewidocznie. Przychodzi do duszy cichutko, opina ją powojami swych tajemniczych sił, ogałęzia to słońce w sercu misternie, codzień cieniściej i właśnie owo słońce okolone tą nieprzepartą przędzą, to miłość, miłość niewiedzieć kiedy w olbrzymi kielich rozwinięta i rozbujała...
— Jak to pan pięknie określił... naprawdę, same słowa z takiem przejęciem wypowiedziane mogą człowieka oszołomić, a nawet pokonać... — powiedziała to takim tonem, że Jerzy uczuł wielką ulgę.
Zdawał się widzieć coraz wyraźniej upragniony cel, poznawał to z ognistych spojrzeń Olgi i jej zaczerwienionych ust, drgających chwilami namiętnie. Wpatrywał się w ten rozpłomieniony karmin, mając wrażenie, że lada moment tryśnie krew z onych warg rozchylonych nieznacznie, że wilgotna skóra nie wytrzyma naporu wezbranej krwi, ale wysączy