Strona:Paweł Staśko - Hetera.djvu/40

Ta strona została przepisana.

Na stropie nieba wisiał wspaniały miesiąc, patrząc z ukosa w zwarte bryły kamienic, podobne do kamiennych płazów, ogromne kompleksy potężnych zabudowań, naszkicowane likiem różnorakich wież, kopuł i wystających narożnych ozdób.
Zaglądał w okna bogatych salonów, to uśmiechał się do par flirtujących w beztrosce na ukwiecionych balkonach, uchylał szmaty firanek wilgotnych suteren i poddaszy, zatrzymywał na chwilę wzrok na niekształtnych rzędach powiędłych, suchotniczych ciał leżących w podłym nieładzie pośród zgniłego barłogu — i wlókł się dalej obojętnem okiem, jakby te straszne ludzkie kontrasty nie zastanowiły go ani na moment. Jakby nie widział różnicy między tym węglarzem leżącym bezsilnie w brudzie, a tym eleganckim panem z parteru huśtającym się rozkosznie w bogatym bujaku, jakby nie odróżniał przepaści między tą praczką otoczoną nieprzebitą mgłą pary, starą, wybladłą, a tą kokotą kapiącą od złota i szminek pośród gawiedzi mężczyzn i strug rozlanego likieru, jakby te oczy wylękłe, wpadnięte w czaszkę, oczy bez najmniejszego wyrazu myśli człowieczej, wyblakłe, mętne, służące za zwierciadło własnej nędzy i upodlenia — były te same, co tych uczonych i mo-