Strona:Paweł Staśko - Hetera.djvu/41

Ta strona została przepisana.

żnych, jakby te miazmaty śmietnisk, wyziewy duszne, robaczne — były tem samem, czem plany i dzieła książkowe tamtych...
Wciskał się w zakamarki ciemne, w szczeliny bytów ludzkich, w jasne, rozegrane kawiarnie nie bacząc, że tam zagraniczna piękność sprzedaje się na wagę złota, a tu opuszczona córa Wenery, siląca się gwałtem na uśmiech, blada i wynędzniała, na pół stoczona zębem zarazy — wabi ku sobie za marną sztukę monety, stojąc w mdłem świetle zaułkowej latarni... Ze tam po zielonem suknie karcianego stolika przesuwają się talie banknotów, że gdzieś tam ktoś z głodu zasnąć nie może, że w niezapłaconem pokoju hotelu w łeb sobie strzelił zbankrutowany hrabia, że na drzewie miejskiego parku, albo na krokwi dachu nędzarz obwiesił się, skradzioną wódką oszołomiwszy się na »lżejszą« śmierć — nie wnikał w to blady, niczem skazaniec, miesiąc, ale przerzucał, jakby w kalejdoskopie tysiączne obrazy i plózł się z miną nasyconego rubasznika na baldachim nieba, niby gwiaździstą pustynię.
Coraz większy spokój kładł się po zaśmieconych ulicach i placach, przerywany tylko co pewien czas donośnem kłapaniem podków doróżkar-