Strona:Paweł Staśko - Hetera.djvu/42

Ta strona została przepisana.

skiego konia, lub nieskończoną śpiewką z pobliża nocnej winiarni.
Zegary miejskie odzywały się wyraźniej, i z pewnem namaszczeniem i powagą wybijały kwadranse w wieczność ubiegłej chwili.
Jerzy i Olga opuściwszy kawiarnię, udali się na planty. Idąc aleą wysokich, rozłożystych drzew, mówili o przyjemności ciepłej nocy i uroku, jaki rozciągał się wśród cieni plantowego corsa.
Tu jeszcze panował pewien ruch. Co kilka kroków spacerowały przytulone do siebie pary, albo odpoczywały wciśnięte w róg ławki na mroczniejszem miejscu, tam znów jakiś ułan odprowadzał służącą, brzęcząc niemiłosiernie szablicą i zataczając się na niepewnych nogach, a tu i owdzie stały w półcieniach samotne damy z ćwierćświatka, bezczelnie zaglądając w oczy przechodzącym mężczyznom. Zgniłe, zwyrodniałe i sprzedajne życie wstawało teraz z tajemniczego legowiska.
— Jakie to miasto w nocy wstrętne — odezwała się Olga, przechodząc koło jakiejś rozochoconej pary.
— Każde większe miasto jest takie... — odpowiedział Jerzy — tu wegetuje tysiące ludzi żyjących chwilą, dla których nie istnieje jutro, ani idea.