Strona:Paweł Staśko - Hetera.djvu/67

Ta strona została przepisana.

marzeń, z jakiemś niebiańsko-miłem oczekiwaniem szczęścia na wdzięcznie i namiętnie rozchylonych ustach, z których, niby z kwietnego kielicha, wychylały się rąbki równiutkich zębów, czając poza sobą nęcący nektar i upojenie wielkie, rozkoszne. Leżała prawie naga, bo tylko ledwie uchwytną tkaniną udrapowana, spływającą jej z popod lewego ramienia przez zachwycająco piękny tors na śnieżne łono i lekko zgiętą w kolanie lewą nogę. Biła z całej tej czarownej postaci fascynująca siła uroku, pełna burzliwej powodzi namiętnego pragnienia, ciągnąca w przepastną toń niewysłowionego szczęścia, siła, mająca niepokonaną moc zniewalania wszelkich zmysłów, pokonywująca jednem tchnieniem opór i chłód, zmuszając do bezwzględnej uległości niezmiernie błogiego stanu, słodycznego snu i miodnej szczęśliwości. Szeroko otwarte oczy, pełne najcudniejszego blasku oczekiwania miłosnych misteryów, z wyrazem zapomnienia wszystkiego, co nie jest potężnem źródłem z pragnień umierającego kochania, te wielkie, łaknące oczy patrzyły gdzieś w przestrzeń daleką, zagwiezdną, jakby w obliczu tego szczęścia, które przyjść miało do niej, odurzyć do utraty pamięci i bezsilności nerwów, a później ostateczną kroplą nektaru zamknąć jej