po chwili, jakby je moc jakowaś pozrywała z uwięzi.
Z ogromną determinacyą rzucił w kąt pracowni dłuto i młot i jeszcze raz pochylił głowę nad widniejącą rysą. Tak, nie omylił się... marmur pękł do tego stopnia, że wszelkie zapobieżenia dalszemu pęknięciu, wydało się bezowocnem.
Siły opadły go nagle, jakby je znurtowała jakaś błyskawicznie trawiąca choroba, grożąc zaniedługo śmiercią.
Zdawało się, że nie przetrzyma tego druzgocącego wydarzenia, że napięty mózg uderzy weń szaleństwem, lub złoży obłożnie w ogólną niemoc.
Oparty łokciem o przecudny tors na pół ukończonego dzieła, o pierś tak dawno marzonej Hetery, stał w nieruchomem osłupieniu, nie mogąc zebrać rozstrzelonych myśli.
Wiedział, że dalsza praca byłaby marnem traceniem czasu, bez celu, bo rysa pod wpływem uderzeń dłuta zacznie się powiększać potwornie, aż przetnie marmur na dwie połowy.
Co chwilę powracał myślą do przyczyny tego fatalnego pęknięcia, nie wiedząc komu ją przypisać należy.
W przepalonej nieszczęściem piersi zrodziło
Strona:Paweł Staśko - Hetera.djvu/75
Ta strona została skorygowana.