Strona:Paweł Staśko - Hetera.djvu/77

Ta strona została przepisana.

żność kochania, nie sięgał po pocałunki... Przyszła doń sama, jak w śnie, pozwoliła pić z rozkosznej kruży ust, ciepło rajskiego ciała rzuciła mu w objęcia, sama pragnąc upojeń i czaru... wszak bo to życie bez końca pragnie... pragnie...
Dała mu tyle przesłodkich chwil zawrotnych odurzeń, tyle pocałunków gorących, pieściła tyloma uściski, ofiarowując wszystko, wszystko co tylko dać mogła — więc cóż? Wszak słodycz i rozkosz chwil onych były wspólne, jak dwa muzyczne głosy, których ostatnie tony wracają do wnętrz swych piersi, nie pomnąc, na co tylko przebrzmiałą pieśń...
Wiedział, że pieśń ta nie da porównać się z sercem człowieka całkowicie, ale tak myślał, jakby bojąc się głosu sumienia, które poczęło rodzić współczucie za tę zdeptaną miłość i nieszlachetną myśl.
Kilka kwadransy minęło, a Orlicz stał w niezmienionej pozie, jakby zdrętwiały. Aż tą ciężką zadumę spłoszyło nagłe otworzenie się drzwi i w progu ukazała się Olga.
Oprzytomniwszy prędko postąpił ku niej i, mówiąc coś niewyraźnie, wziął ją za rękę, wychodząc razem na kurytarz.