zała je niby perły w kosztowne naszyjniki i kolie, stroiła niemi jesienny uwiąd, jakby na pożegnanie serdeczne, jakby to miało już być szatą śmiertelną.
Mimo wielką, ogólną niemoc i jakiś zastój leniwy, apatyczny, przecież było jeszcze tyle słońca i uroku, tyle majestatu smutku i melancholii, że brała duszę jakowaś tęskna pieśń płynąca zewsząd, kołysała ją melodyą, w której, zdawało się, drgały już łzy i żal za czemś w wieczność ubiegłem, za czemś, co było serdecznie dobrem i pięknem, co pieściło łaknące serce i oczy, co słodkim snem pieściło duszę.
Śniło się wokół ciche marzenie jak więdnącego kwiecia za dobę majowych dni, woni i czarów.
Jakieś śmiertelne piętno przebijało się z każdej łodygi, skurczonej trawy, a nawet grudy ziemi.
Pomimo ten jeszcze piękny wygląd oblicza natury, czuć było już żmudnie wlokącą się martwotę, widać było przygotowania na dzień uroczystej stypy, kiedy słońce ostatni raz złoży ciepły, pogodny pocałunek na pomarszczonej twarzy ziemi, kiedy pożegna ją ostatnim promieniem, zanim przemieni się w gromnicę, na czas długotrwałego letargu, nim przyjdzie mogiła-zima.
Strona:Paweł Staśko - Hetera.djvu/80
Ta strona została skorygowana.