Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/100

Ta strona została przepisana.

i oczy... że, gdy ujrzałam panią aż zdrętwiałam... — I co. nie żyje? — spytała cicho Wichna.
— Bóg jeden wie, który tak ciężko mnie doświadczył. Może gdzieś żyje w świecie moje najdroższe dziecko, moja nieutulona rozpacz, moja najsłodsza Wichna...
Spazm bólu uchwycił ją za krtań.
Wichna pełna współczucia i zdziwienia wzięła za rękę rozżaloną kobietę i jęła ją pocieszać. Wydała się jej tak bardzo nieszczęśliwa i taka jakaś bliska sercu, że wprost nie mógł tego pojąć.
— Niech pani nie rozpacza, proszę... Więc córce pani było na imię Wichna? — szepnęła jakby pragnęła się upewnić.
— Tak, moja dobra panienko. Wichna...
— Bo widzi pani, mnie też na imię Wichna, naprawdę, Obrochtówna...
Twarz siwej pani nagle okryła się bladością, powieki otwarły się szeroko. Usłyszane słowa odebrały jej mowę, oszołomiły pamięć, omal nie upadła.
Wreszcie chwyciła oddech.
— Ty, ty jesteś Obrochtówną? — wypadło jej z rozdygotanych ust, z samego dna duszy. — Jezu mój miłosierny, bo ja postradam zmysły... Słuchaj, jak było twemu ojcu na imię?
Zdawało się, że jakaś siła ją rozerwie.
— Michał... — odpowiedziała Wichna przejęta do najwyższego stopnia zmienioną twarzą tej kobiety jak i tragiczną sceną.
— Michał... Michał Obrochta... Z Podhala... z Cichej Polany?
Zdumienie Wichny już wprost nie miało granic.
— Tak, z Cichej Polany... — potaknęła.
Kobieta chwyciła się za wynędzniałe piersi.