Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/103

Ta strona została przepisana.

opuszczała rąk jakby cel poszukiwań stał się jej życiem i naturą. Ufała stale, że sprawiedliwy Sędzia zmaże kiedyś jej winę i wróci szczęście utracone. I oto po tylu strasznych latach kiedy napół złamana i posiwiała z cierpień opuściła kraj obcy i wracała do Polski z ostatnią już nadzieją i starganemi siły, — Bóg wreszcie się zlitował... Trudno, zabrał męża do siebie, lecz wrócił córkę jako znak przebaczenia, łaskawie, hojnie... Boże, jakżeby chciała na tej dalekiej, świętej dla niej mogile wypłakać łzy ostatnie i zaszyć w szkaplerz grudkę jej drogiej niby relikwia ziemi, jekżeby chciała wyspowiadać się przed nią.
— Matuś, matuś, moja najdroższa! — prawie co chwila wołała Wichna, pojąc się tym wyrazem jak najdroższą słodyczą, i tuląc ręce matki do rozełkanej szczęściem piersi.
Z takim samym nienasyconym głodem pragnęła jej i matka, jak ongiś pieściła złotą główkę dziecięcia i pulchne małe piąstki, tak teraz, po tylu latach obłąkanej tęsknoty, nie mogła się nacieszyć swym odzyskanym skarbem. W szczęsnym zapamiętaniu całowała każdy kosmyczek włosów córki, jej słodkie oczy, skronie, ledwie uwierzyć mogąc, że ta dorastająca panna, wyróżniająca się z pośród wszystkich jadących kobiet wyjątkową urodą — to jej rodzona córka, Wichna... Że to ta sama, którą usypiała w kołysce, karmiła piersią, którą w pierwsze ubierała sukienki i uczyła słów pierwszych.
Wzajemnej bezgranicznej tkliwości nie było końca. Snuł się film zwierzeń, nieutulonych tęsknot, smutku i bólu.
Ciekawość Wichny, jaka przyczyna sprawiła tę okrutną rozłąkę, zaspokoiła matka odpowiednią fikcją, aby na czystą duszę córki nie padł nawet