Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/105

Ta strona została przepisana.

Na rozkaz kapitana zmniejszono w kotłach parę i zapalono ostrzegawcze sygnały.
Godziny upływały leniwie, pasażerowie dawno pokładli się do snu, tylko cała załoga czuwała pilnie na swoim stanowiskach. Złośliwe za dnia morze uspakajało się powoli, co pomniejszyło znacznie niebezpieczeństwo mgły.
Wreszcie zbudził się gnuśny dzień, jednak niewiele odróżniał się od nocy: mgła jeszcze bardziej pogęstniała, iż się zdawało, że strop niebieski osiadł na oceanie potworną, szaro-wełnistą chmurą.
Koło dziewiątej godziny rano „Bretania“ znalazła się na szerokości wysp Azorskich i gdyby dopisała pogoda, byłyby ich wyżyny widziane gołym okiem. Niestety pokład był nadal pusty i nadzieje jadących uradowania oczu lądem spełzły na niczem.
Kapitan otulony w nieprzemakalny płaszcz trwał na swym mostku niby posąg i wpijał się oczyma w groźne oblicze wroga, jaki nieprzebitą kotarą rozścielił mu się w poprzek drogi. Doświadczony „wilk morski“ nie lekceważył sobie tej zapory, ale z uporem zawziętego człowieka wrzynał się ostrzem statku w jej oślepłe topiele węzeł za węzłem, coraz głębiej i dalej. Oćma mgły była jeszcze tak gęsta, że rufa potężnego parowca ledwo dawała się rozeznać, majacząc konturami w tym wełnistym manie. Dla „Bretanii“ jednak nie było już nowością ni mgły ni burze, znała wody niejednych mórz, pamiętała przygody z okolic wysp Falklandzkich, Ziemi Ognistej, a przede wszystkim niezapomnianą nigdy straszliwą falę u wybrzeży Sumatry, spowodowaną trzęsieniem dna morskiego i wybuchem wulkanu Krakatau. Wtedy przyszło jej stoczyć śmiertelną walkę z piekłem wrzącego oceanu chmurą popiołu, okry-