Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/106

Ta strona została przepisana.

wającą mrokiem cały pobliski świat i grozą wszystkich rozszalałych żywiołów, które podały sobie ręce do tych śmierć i zagładę niosących tanów. A przecież uszła z życiem z tych wprost nieopisanych zmagań, poturbowana wprawdzie nieco, jednak zwycięska.
Kapitan przeszywając oczyma szarawe, zwały mgły przypomniał sobie teraz tę piekielną przygodę i z tym większą otuchą czuwał na stanowisku. Cóż wobec tamtej niewiarogodnej grozy znaczyła teraz mgła przy niemal spokojnym oceanie, wobec zdradliwych prądów cieśnin, raf koralowych i mielizn, ledwie wodą pokrytych? Wprawdzie była nieznośna, nieustępliwa, zła, lecz przecież wreszcie skończą się jej zapory, wchłonie ją w siebie słońce i znowu się rozwidnią zielone niwy wód.
Naraz, gdy taką pocieszał się nadzieją, ryknęły prawie równocześnie dwie potężne syreny i, nim kapitan zorjentował się co zaszło — z opony mgły wychynął się pośpiesznie, niby złowrogie widmo, ciemny kontur okrętu...
Kapitan zaskoczony tą niespodziewaną zjawą w jednym momencie włączył alarmowe dzwonki aby zatrzymano maszyny, lecz było już za późno i katastrofy nie dało się uniknąć. Okręt — widmo również już nie mógł wstrzymać pary i całą siłą uderzył dziobem prawie w sam środek prawej burty „Bretanii“.
Ofiara ciosu gwałtownie szarpnęła się na bok, lecz odzyskała równowagę. Wstrząs jednak był tak silny, że przedni maszt okrętu załamał się w połowie, a pasażerów w jednej chwili ogarnęła żywiołowa panika.
Okręt — widmo, jakby nie zdając sobie sprawy, że spowodował katastrofę przez swą za szybką i nieostrożną jazdę, zręcznym manewrem od-