Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/11

Ta strona została przepisana.



I

Skwater Michał Obrochta dogorywał. Noga skaleczona niebacznie na kutym dziobie łodzi, już po kilku godzinach złożyła go na tapczan, a tęgie, żylaste jego ciało ogarnęła gorączka.
Ten polski góral z Podola, od lat szesnastu osadnik zaszyty w puszczy meksykańskiej, mimo podeszłego wieku krzepki jak dąb, rosły, barczysty, nie wiedzący co znaczy choroba, wprost wierzyć nie chciał po tym wypadku, aby tak błaha rana odebrała mu siły. Wszak, jak świadczyły liczne blizny na jego udach i ramionach, nie takie rany zadawały mu nieraz kły i pazury postrzelonego jaguara, a przecież goiły się dość szybko, nie przerywając zajęć. Aż wczoraj ta pozornie nic nie znacząca rana, spowodowana kantem blachy, jęła mu odbierać prędko siły i wsączać w ciało coraz większy bezwład.
Z początku Obrochta lekceważył sobie owo zwyczajne skaleczenie i dalej zaciągał sieć na rzece, lecz kiedy nad wieczorem ból się wzmagał, a noga posiniała, wziął się nareszcie do opatrunku rany, mocząc ją w wodzie i okładając gojącemi ziołami. Nic jednak nie pomagało, ciało siniało coraz dalej, przy czym wzmagała się gorączka.
Czyżby jaka gangrena? — jęło się naraz cze-