Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/111

Ta strona została przepisana.

bie a może jeszcze więcej pięknym, choć zapłakanym oczom. Wstrzymano wiosła.
Grot którego rozpacz jęła już naprawdę ogarniać, całym wysiłkiem mięśni zbliżał się do szalupy. Wyciągnęły się doń wierne, oddane ręce Wichny, podczas gdy z mokrych źrenic tryskała jej niewysłowiona radość.
Za chwilę wilczur cały choć ociekający wodą był już w szalupie. Tuląc się do nóg Wichny począł cichutko skomleć, jakby się żalił, że wzięto go na tak bolesną próbę.
Plusnęły znowu wiosła i łódź ruszyła dalej. Mgła jakby nieco przerzedła, była jednak nadal tak gęsta, że o wzięciu dokładnego kierunku w stronę wysp nie było mowy. Orientację południowego wschodu, jakiej chwycono się odbijając od nieszczęśliwej „Bretanii“, można było w każdej chwili utracić, co groziło wielogodzinnym błąkaniem się po morzu, nadomiar czego przejmujący chłód i wilgoć mgły już teraz poczęły dawać się we znaki lekko odzianym dzieciom i kobietom. Nadzieja napotkania okrętu spieszącego z pomocą również na razie nie budziła pociechy, bowiem coraz to rozpaczliwsze jęki syreny „Bretanii“ w pierszym rzędzie błagały o ratunek.
Jakoż istotnie losy przebitego parowca były już przesądzone. Tonął wprawdzie powoli dzięki nowoczesnemu urządzeniu i nieustannej pracy pomp, jednak za ciężkie było uszkodzenie, by dało się naprawić i bodaj z trudem dobić do najbliższej przystani na niedalekich wyspach. Okazało się wreszcie, iż mimo zapewnienia nie wystarczyło łodzi ratunkowych na pomieszczenie wszystkich jadących osób, tak że część pasażerów została na pokładzie, mdlejąc i jęcząc z przerażenia na widok zbliżającej się śmierci. Jeden tylko kapitan