zachowywał swój wprost kamienny spokój i zachrypniętym głosem dawał dalej rozkazy, nakazywał wytrwale, jakby on jeden wierzył, że pomoc jeszcze na czas zdąży.
Każda minuta wydawała się teraz wiecznością i upiorem, a zaś każdy centymetr tonącego kadłuba stawał się paroksyzmem rozdzierających ludzkich jęków, błagań i obłąkanych z trwogi scen. Zdawało się, że ta garść ludzi skazanych na zagładę już całkowicie odeszła od rozumu, że się zmieniła w jakąś zawodzącą gromadę, kąsającą swe własne ręce, targającą włosy z głowy, że wszystko ludzkie w niej zamarło i ogarnęło ją jakimś straszliwym szałem.
Wreszcie po długich, otchłannych chwilach grozy, kiedy dziób „Bretanii“ już się pogrążył w falach, kiedy wszelka zagasła już nadzieja — ozwał się blisko potężny głos syreny i w kilkanaście sekund później z tumanu mgły wyłonił się ostrożnie zbawczy parowiec z załogą gotową do ratunku. Pojawił się jak cud, w ostatnią porę, kiedy już jednej chwili nie było do stracenia...
Błyskawicznie opuszczono szalupy, przy czym z błaganiem uszczęśliwionych ludzi mieszały się odgłosy niezrozumiałych słów, zimnych, pełnych zapału marynarzy...
Akcja ratunkowa postępowała naprzód z nadzwyczajna sprawnościa i pośpiechem.
Zanim upłynął kwadrans, schodził do łodzi ratunkowej ostatni człowiek „Bretanii“, jakby jej dusza uchodząca, wprost siłą sprowadzony ze swego stanowiska — kapitan. Schodził ze łzami w oczach, żegnając przyjaciela tylu podróży, wspomnień, tylu przeżytych wspólnie chwil... Gdyby nie te silne ramiona szlachetnych marynarzy, byłby go pewnie nie opuścił, byłby wraz z nim umierał
Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/112
Ta strona została przepisana.