Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/115

Ta strona została przepisana.

wypływający z jego bezdennych głębin, jakby z piersi wieczności. I choć ostatnio skrzywdził ją boleśnie porywając w swą otchłań ojcowy kufer pełen pamiątek i kochanych drobiazgów, przecież nie wzięła go za wroga i miłowała dalej za wszystkie jego czarodziejstwa i gniewy, a przede wszyskim — że jej powrócił matkę...
Patrząc obecnie w jej znękane oblicze, nie wątpiła ani przez chwilę, że miłosierny Bóg nie pozwolił im zginąć i ześle upragniony ratunek. Bo gdy po tylu latach sprawił ten cud szczęśliwego spotkania, jeśli skojarzył żywe serca i złączył je bezgraniczną miłością, to wszak nie po to, aby je teraz miała rozerwać śmierć, lecz aby wspólne życie wypełniło tę pustkę, jaka dzieliła je przez długi czas rozłąki.
Z tą silną i niezachwianą wiarą w dobroć Boga wiosłowała z uporem, nie szczędząc matce gorących słów pociechy i dla niej jednej tylko pragnąc żyć.
A ona matka patrzała weń jak w niebo i całą duszą, całą swoją istotą, modliła się żarliwie o zmiłowanie boże i ratunek, o łaskę wysłuchania. To niewymownie drogie dziecko, najsłodsza córka wyżebrana modlitwą i cierpieniem tułaczki, od pierwszej chwili przygarnięcia do piersi stała się dla niej wprost niepojętym szczęściem, celem życia i wszystkim. Wypełniła pulsem serca, początkiem każdej myśli, bardziej niż swym blaskiem całą jej duszę, wpłynęła w krew, jak wówczas gdy ją nosiła w łonie. Aż naraz, kiedy ledwie weszła za próg swej macierzyńskiej szczęśliwości, kiedy z odnalezionym dzieckiem poczęła snuć obrazy przyszłości, nagle nieszczęście przerwało złotą nici narzenia i zasłoniło wszystkie tęcze widmem śmertelnej grozy. Zdawało się, że odręt-