Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/116

Ta strona została przepisana.

wiałe serce matki już nie przetrzyma tego ciosu zakończy się śmiercią wieloletnia gehenna. Szczęściem mężna postawa córki, słowa pełne otuchy i jej jakby życiodajne uściski zwalczyły nagły udar rozpaczy i powróciły matce siły, że mogła przeżyć przerażenie a pierś zmartwiała chwyciła wreszcie oddech.
Plusk wioseł nie ustawał, jak nie milkł płacz w szalupie i dygocący szept modlitwy.
Mgła od pewnego czasu rzedła stale i krąg widzenia stawał się coraz szerszy. Zachodnia połać nieba cokolwiek pojaśniała i wyglądała teraz jakby zasłonięta oparem.
Ufne źrenice Wichny jęły coraz to częściej poglądać w ową stronę, czując niechybnie, że to już szczątki mgły i słońce już częściowo zdołało ją rozprószyć.
Jakoż istotnie poczęło jaśnieć coraz szybciej, jakby ostatnie zwały mgieł, podobne do olbrzymiego stada owiec, spędzał ktoś z hal w dolinę. Cieplejszy prąd powietrza płynął również za owymi stadami, niosąc sercom nadzieję i miły powiew do cna zziębniętym ciałom.
Zanim ubiegło parę minut, w połowie drogi między zenitem a zachodem nagle rozświetliło się koło, z którego za chwil kilka wyłoniło się słońce, jasne, zwycięskie, uśmiechnięte. Obszar błękitu nieba i przestrzeni rósł prawie w oczach, podczas gdy w przeciwnym kierunku posuwały się szybko ostatnie fale mgieł gnane niby fantastyczne obłoki. Połowa oceanu i niebios już się kąpała w słońcu, natomiast druga tonęła jeszcze w nieprzejrzanym tumanie, ale i ten z sekundy na sekundę ustępował przed biczami promieni.
Wypoczęty marynarz zauważył nareszcie, że czas odebrać wiosła dzielnej i jakże cudnie zaru-