Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/118

Ta strona została przepisana.

Niebawem szalupa dobiła do wybrzeża, które jednak z tej strony tak stromo opadało ku wodzie, że wyjście na ląd było zupełnie niemożliwe.
Poczęto zatem okrążać skalne brzegi, przy czym na samym progu ocalenia omal nie przyszło do strasznego wypadku: oto najniespodziewaniej tuż przed dziobem szalupy wychynęło z wody śniade cielsko rekina i przewaliło się na wznak z taką siłą, że potrącona nagle łódź zakołysała się gwałtownie i tylko chyba cudem nie utraciła równowagi. Na widok żarłocznego potwora podniósł się krzyk przestrachu, co jeszcze bardziej zawahało szalupą, jednakże cielsko usunęło się w porę i zapadło jak upiór w zieloną otchłań morza.
Majtkowie ochłonąwszy z pierwszego przerażenia ruszyli wolno dalej, zachowując jak największą ostrożność.
Na szczęście teren wyspy jął się znacznie obniżać i wkrótce ukazała się oczom płaska, dostąpna przystań.
Z jakąż niewysłowioną ulgą dotknięto ją stopami i jak wdzięcznymi łzami skrapiano szmaragdowe, miękkie porosty ziemi!
Nie mniej od ludzi pies okazywał swoją radość, tarzając się po ziemi, goniąc jak opętany, to powracając ze szczekaniem do nóg rozpromienionej Wichny. Snać i on należycie oceniał wartość stałego gruntu pod nogami, bo choćby był najmniejszy, to zawsze lepiej gwarantował bezpieczeństwo niż najsilniejszy pokład okrętowy, nie wspominając już o łodzi, która mu wiele narobiła przykrości...
Po krótkim czasie wypocząwszy cokolwiek i ogrzawszy się w słońcu, marynarze wraz z Wichną ruszyli w głąb wysepki celem zorjentowania się, czy posiada mieszkańców i na wszelki wypadek co