Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/123

Ta strona została przepisana.

ra, jak widać było, smakowała im bardziej jak chyba żadna w życiu.
Wichna więcej niźli o sobie pamiętała o Grocie, wreszcie jednak domyślniejsza rybaczka przyniosła z izby kawał suszonej ryby, który w kilku sekundach zniknął w paszczęce czworonożnego, zgłodniałego rozbitka.
Czas płynął wolno, szalupy z rozbitkami dobiły do przystani, a okręt ciągle jeszcze krążył po widnokręgu.
Nareszcie, kiedy słońce poważnie zniżyło się na zachód, ukazała się szybko powracająca motorówka, a za nią w pewnym oddaleniu zmierzał ku wyspie wcale pokaźny dwumasztowiec o burtach pomalowanych w czerwonobiałe pasy.
Oczy wszystkich, a przede wszystkim Wichny nie spuszczały zeń wzroku. Okręt był dziwnie piękny, zapewne nowy, błyszczący w słońcu miłym zestawieniem kolorów i uwieńczony fruwającą w powietrzu lekką, kształtną banderą.
— „Polonia“... — pomyślała z jakiemś przenikliwym uczuciem — to pewnie polski okręt, polski...
Zwierzyła się z tym matce, która to samo przypuszczała.
Zanim zdołały się upewnić, z przybyłej motorówki wyszedł na brzeg, młody smukły marynarz w oficerskim mundurze. Poznać było, że obcy i że nie jest Francuzem, choć zaczął mówić po francusku. Przybył, ażeby się przekonać jaki jest stan rozbitków i zabrać ich na okręt, który, nie mając zbytniego przeciążenia mógł śmiało wszystkich w swoim wnętrzu pomieścić. Przyłożył dłoń do czoła, by mu nie przeszkadzało słońce. Jak się za chwilę według obliczeń okazało, nieszczęsna „Bretania“ nie utraciła ani jed-