Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/124

Ta strona została skorygowana.

nego pasażera, część bowiem ludzi wyratowano z tonącego parowca, zaś resztę powyławiano z łodzi.
Młody oficer stał się teraz przedmiotem wdzięczności i najgorętszych podziękowań, jakby on tylko był jedynym zbawcą i od niego zawisł los wszystkich, którym ta wyspa dała chwilowy schron. Nawet Grot, wcale nieskory do zawierania znajomości, poczuł doń z miejsca sympatię i siadając tuż przed nim, podniósł na niego mądre oczy.
Oficer pogłaskał go łaskawie i jakby się zapomniał zażartował po polsku:
— Czyś ty również rozbitkiem?
Głos polskiej mowy zalektryzował Wichnę.
— Tak, proszę pana — odpowiedziała ucieszona. — To jest mój pies.
Teraz znowu oficer zdumiał się niepomiernie.
— Pani jest Polką? — spytał mile zdziwiony, patrząc w jasne oczy dziewczęcia.
— Tak, Polką... A to moja mamusia — wskazała dłonią. Oficer na dłoniach obu kobiet złożył pełne szacunku pocałunki.
— Naprawdę, jakże mi miło spotkać rodaczki... Boże, i to po katastrofie, na tak dalekich wyspach!
— Proszę pana, z Meksyku powracamy do Polski, której ja nie znam wcale... — słodkim głosikiem zaszczebiotała Wichna. — No i takie spotkało nas nieszczęście. Ale ja wciąż wierzyłam w ocalenie i nie lękałam się zupełnie...
Gotowa była nie dać mu przyjść do słowa i dalej zwierzać się z radości. Wydawał się jej bohaterem, a w oczach paliła się mu taka miła serdeczność, jak panu konsulowi.
— A to pani odważna... podziwiam! I Polski pani nie zna... Dobrze się zatem składa, bo właś-