Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/127

Ta strona została skorygowana.

rozmawiała z nimi jakby z rówieśnikami. Polska mowa dodała jej pewności, pozwoliła wysłowić się dokładniej, a przy tym coraz bardziej wzbogacała jej ubożuchny słownik. To wszystko razem, odrębne i niesłychanie miłe w obcowaniu czyniło ją tym przerozkosznym beniaminkiem i w niejdnym zapalnym sercu marynarza nieciło niebezpieczne ogienki, nie mówiąc już o całkowicie urzekniętym poruczniku Wejherze...
Ogólne życie na okręcie nie było jednak teraz tak szumne i wesołe jak przed katastrofą „Bretanii“, jazz zmilkł zupełnie, albowiem muzyczne instrumenty poszły na dno, chętni ponowie, oraz damy potracili humory, że nawet stale czynne radio nie przynosiło ożywienia. Wszyscy błąkali się jak struci, zamyśleni i osowiali, a kapitan nieszczęsnego parowca prawie zupełnie nie opuszczał kajuty, lub się zachowywał jak posąg, Mimo niezwykłej uprzejmości całej załogi „Polonii“ i wysiłku, ażeby dać rozbitkom jakąś rozrywkę i chwilę zapomnienia, nie zdołano rozjaśnić grobowej atmosfery, a więc ile możności stosowano się do niej, by choć w ten sposób okazać gościom swoje szczere współczucie. Potworzyły się zatem oddzielne grupki ludzi, łączących się czy to zażyłą znajomością, i pokrewieństwem, czy wreszcie wspólną dolą i te spędzały czas jak mogły. Zespół czarnych tancerek wyglądał teraz jak stadko uwięzionych cyranek, zaś ich aranżer miał minę wprost tragiczną, nie mogąc żadną miarą przeboleć straty oryginalnych kostjumów swojej czeladki i różnych egzotycznych nowości. Wedle jego rachuby była to strata niepowetowana, ze wszystkich najdotkliwsza, której chytra kalkulacja miała wzniecać nietylko dreszcz sensacji, ale co za tym idzie, sprowadzać złoty deszcz...