cie wysadzić panią z „Polonii“, tak, jak ją na nią wprowadziłem...
— Boże, czterdzieści godzin? — zdziwiła się uroczo.
Porucznik zrobił rozczarowaną miną i równocześnie począł szykować swój nieodstępny temat.
— Zauważam, że panna Wichna czuję się u nas coraz gorzej. Gdzieś się tylko wciąż kryje, unika towarzystwa...
Wcale nie — zaprzeczyła. — Morze było nieznośne, a więc sobie czytałam.
— Hm, czytałam... jakby rozmowa nie była również miłą. Dajmy na to, choćbym miał książkę najciekawszą na świecie, tobym ją rzucił w kąt, byle tylko z panną Wichną rozmawiać, słuchać o jej przygodach w puszczy i...
— No?
— Patrzeć w jej śliczne oczy — dokończył szeptem.
Uśmiechnęła się płocho.
— Więc proszę patrzeć! — zawołała. — Ale co panu z tego przyjdzie?
— Oh! Patrząc na panią czuję się szczęśliwy jakby w raju... I pragnąłbym, by te czterdzieści godzin przedłużyły się w lata, w nieskończoność...
— Ojoj! To pan dopiero dobrze mi życzy, gdy jabym chciała już teraz być w Polanie — odpowiedziała z rozbrajającą naiwnością.
Porucznik rozłożył ręce w bezradności.
— Jaka pani nie dobra i jakie zimne ma serduszko.
— Właśnie, że gorące jak ogień.
— Gorące, lecz dla kogo?
Zdziwiła się jak dziecko.
— Ano dla siebie, bo jest moje.
Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/134
Ta strona została przepisana.