Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/136

Ta strona została przepisana.

Porucznik westchnął i zapalił fajeczkę. Myślał nad czymś przez chwilę, poczem oświadczył kładąc na bok fajeczkę:
— Wobec tego nic mi na świecie nie zostaje, jak tylko się utopić. Żalu po sobie nie zostawię, bo panna Wichna mnie nie kocha, jakbym ja tego pragnął. Żegnam!
Podniósł nogę na poręcz jakby naprawdę zamierzał skoczyć w morze.
Podstępnie czatował tylko aby go Wichna uchwyciła, co oczywiście w mig się stało.
— Nie, nie puszczę pana! — zawołała półżartem, półserjo.
Niby się wzbraniał, lecz tak chytrze, by ramiona dziewczyny najmilej oplatały go słodyczą.
Nareszcie dał się udobruchać.
— Dobrze, — wyrzekł dziwnie wezbranym głosem — jeszcze poczekam. Może wzruszę to lodowate serduszko i zamiast śmierci, znajdę wzajemną miłość... Znajdę, panno Wichno?
Niestety już nie otrzymał tak upragnionej odpowiedzi, bowiem w tej chwili Grot przyleciał na pokład i zaraz za nim ukazała się matka Wichny. Rozkoszny nastrój porucznika prysł jak mydlana bańka. Niefortunny amant podniósł palce do marynarskiej czapki i ruszył z powitaniem na przeciw Obrochtowej.
Rozmowa wzięła obecnie zgoła odmienny obrót, choć oczy porucznika stale pałały jednym blaskiem zachwytu.
Lecz i w serduszko Wichny wpadła jakaś iskierka, mała, maleńka, wtedy, kiedy przed chwilą zatrzymywała porucznika a jego ramię na sekundę przycisnęło je do piersi. Na wspomnienie tego króciutkiego momentu robiło się jej dziwnie tkliwo, a oczy jęły coraz częściej zatapiać się