gdzieś w dal, jakby je niosło pierwsze nieśmiałe marzenie.
Jednakże ta iskierka nie zapaliła się płomieniem, tylko się tliła, tliła... bowiem przyszły świeże wrażenia i obrazy, zaś miłość porucznika Wejhera już nie znalazła stosownej chwili do zwierzenia i nie próbował więcej skakać przez poręcz w morze, choć nastrojowy Bałtyk jeszcze bardziej nadawał się do tego... Ot — miraże i kłopoty miłości. —
Istotnie po czterdziestu godzinach razem ze wschodem słońca „Polonia“ zawijała do swej macierzystej przystani, oczekiwanej Gdyni.
Z żółtawego wybrzeża podnosiło się miasto, rozległe, imponujące. Tu i ówdzie jął się wyróżniać nowy potężny gmach, jakoweś wieże, a nieco bliżej dźwigi, wzniesione w górę jak olbrzymie ramiona, maszty okrętowe, mola, żaglowce, i luchtugi, budująca się stocznia... a wszystko zakreślone z rozmachem, na miarę zbiorowego i pełnego tężyzny ducha narodu, zadziwiające.
Wprost wierzyć się nie chciało, że to portowe miasto wyrosło z piachów w przeciągu kilku lat, że już oddycha pełną piersią i rozpręża się twórczo. Że już stało się bramą na wszystkie strony świata i niecierpliwie czeka chwili, kiedy zapanuje wszechwładnie nad kresową dzielnicą i zaślubionym jej po wieki kochanym Polskim Morzem.
— A co, czy nie mówiłem, że to jest żywy cud? — szepnął do zachwyconej Wichny Wejher, gdy już dopływali do wnętrza naszej Polski. Gdy go przekroczysz, — zniżył głos jeszcze bardziej to... to pewnie mnie zapomnisz...
Nieznacznie ujęła go za dłoń.
— Nie, panie poruczniku, będę pisywać jak przyrzekłam...
Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/137
Ta strona została przepisana.