co przytomności, zebrał siły do tego stopnia, że przy pomocy Wichny dowlókł się do platanu rosnącego nad rzeką i tutaj w cieniu kazał położyć się na macie. Chciał widać, zamiast w sklecony z bierwion pułap, patrzeć w błękitne niebo, góry widniejące w oddali i czuć w pobliżu puszczę, w której tyle samotnych lat przepędził, gdzie dławił mękę, jaką niewierna żona mu sprawiła, gdzie tulił nigdy nieuciszoną rozpacz, gdzie wypiastował swoje dzecko, gdzie żył w trudzie myśliwca i odludka.
Szklące, wpadnięte jego oczy rozejrzały się wokół, jakby o coś pytały potężnych drzew, niebios i szemrzącego nurtu rzeki. Nie wierzył jeszcze, aby ta niemoc mogła zakończyć się śmiertelnie, na widok jednak dziwnie nabrzmiałych i posiniałych żył ogarniał go coraz większy niepokój. Czuł się tak bardzo owładnięty chorobą, że o wyjeździe do Guerrero nie było już co myśleć, tembardziej, że siły samej Wichny na krętej i pełnej wirów rzece byłyby nie sprostały zadaniu. Oddał się zatem woli bożej, tłumiąc w sobie szarpiący ból owej jakby płonącej rany, a jeszcze bardziej niemal z obłędem graniczącą duchową rozpacz.
Wysmukła postać córki uwijała się przy nim, zmieniając ciągle mokre okłady na posiniałej całkiem nodze, to znowu spowijała ją w liście, jakie ojciec kazał jej zrywać na wybrzeżu. Oczy chorego błądziły za nią stale, jakby przykute do tej młodej istoty pełnej wiosennego uroku. Jakżeż w tych ośmnastu swoich latach była podobna do tej, która sprawiła, że uciekł w puszczę niby zbrodniarz! Ta sama mleczno-różowa twarz, te same wielkie chabrowe oczy, te same lniane włosy... I głos, i owa lekkość w ruchach i ta słodycz w spojrzeniu...
Nagle wspomnienie boleśnie skrzywiło twarz
Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/14
Ta strona została przepisana.