Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/141

Ta strona została przepisana.

że nie wiedziała kędy ma pierwej spojrzeć. Z miejsca chwyciły ją za serce urodą swoich smreków, czarem północnych głębin i swym dziwnym poszumem. Wydały się jej stokroć piękniejsze od zbitych w ciżbę meksykańskich sertonów, a ich żywiczna woń wprost upajała piersi. Jedno tylko zasmucało ją bardzo, to ubóstwo zwierzyny, podczas kiedy za morzem aż się od niej roiło. Natura jej przywykła do ustawicznych łowów, zasadzek i niemilknących prawie głosów puszczy, odczuła silnie ten rażący brak zwierzyny, porykujących ech i dzikiego rozgwaru niosącego się zewsząd. Mimo to jednak inne cuda wynagradzały jej braki, a to wartkie potoki szumiące kaskadami, zbyrkanie drzwonków licznych kierdeli owiec pasących się na halach, a już najbardziej chyba skąpane w słońcu turnie. Ten skalny świat wystrzelony ku niebu przemawiał do niej najpotężniej, napawał ją jakąś niezwykłą siłą i radością, żeby goniła wraz z orłami po zawrotnych iglicach, grzbietach opadających stromo w przepaść, lub zawisła w przestworzu i przeglądała się szczęśliwa w sinych zwierciadłach stawów.
Pierwszym jej przewodnikiem był brat cioteczny, Stach Mateja. On, z pośród wszystkich krewnych znał prawie całe Tatry, gdyż juhasował długo i lubiał schodzić po „wirsyckach“. On uczył ją nazw szczytów, sposobów podchodzenia do turni i jazdy żlebem na ciupadze. Kochał góry ogromnie i od starych kobziarzy znał wiele bajęd, które przy każdej sposobności z taką jej miną opowiadał, jakgdyby zdradzał niezwykłą tajemnicę.
Młoda turystka okazała się nadzwyczajnie pojętna i wkrótce nie tylko że dorównywała góralowi, lecz przeszła go w zwinności i szalonej odwa-