Jednakże owe dziwy o jakich książka jej mówiła jakoś bardziej ciągnęły ją ku sobie. Pewnie dlatego, że miały w sobie zgoła odmienny urok, że mieszkały wśród lasów, gór i we wodach, że były bliższe duszy, nastrojonej na ów pierwotny i romantyczny ton i jakby swoje...
Wprawdzie okazała świątynia w jakiej modliła się w Krakowie wywarła na niej wielkie i głębokie wrażenie lecz znacznie większe wywarł cichy wiejski kościółek, drewniany, z jarzącą się ubożuchną wieczną lampką. Zdawało się jej, że rozpięty na krzyżu Pan Jezus czuje się lepiej pośród tych prostych ścian niż wyzłoconych murów, że mu tu milej i przytulniej... I choć wierzyła w Niego, przecież te stare bóstwa przejmowały ją żalem, — że ich już niema, że opuściły lasy i przepadły i „jyno sie casem ozwiom tak jak płacem...“.
Przybliżała się północ, gdy rozmarzona Wichna zamknęła książkę. O śnie nie było mowy, tak gdzieś od niej odleciał i wcale nie zwiastował przybycia.
Kiedy wstała od stołu, doszło nagle jej uszu jakby stąpanie za oknami. Wszyscy domownicy spali już dawno, ktoby tam zatem był?
Zaciekawiona wyszła z izby i stanęła na progu. W tej chwili jakby mignęło jej w źrenicach biała postać górala, wpadającego w młody smreczynowy zagajnik. Widok ten był jednak tak migawkowy, że nie wiedziała teraz sama, czy to złudzenie, czy ktoś istotnie ukrył się w zagajniku.
Nasłuchując, patrzała chwilę w owe miepsce, po czym ruszyła ku zaroślom. Odważnie porozglądała się po skraju, weszła głębiej w smreczynę, lecz wokół było cicho i ani śladu człowieka.
— Wyszłam nagle ze światła i pewnie mi się
Strona:Paweł Staśko - Serce na śniegu.djvu/147
Ta strona została skorygowana.